Nie, nie mam dla nikogo oferty pracy we Włoszech. Za to niedawno przeczytałam tekst Jarosława Mikołajewskiego z 2015 roku „Pochwała codziennej pracy sklepikarza”, polecony przez znajomą na Facebooku. Autor pisze o różnicach w obsłudze klienta między Polską a Włochami. Przypomniało mi to, jak sama pracowałam kilka lat temu w Toskanii.
San Giovanni Valdarno
__________________
Praca ta była następstwem nauki w szkole języka włoskiego w San Giovanni Valdarno i nazywała się ładnie „tirocinio” czyli stażem. Miała służyć pogłębieniu znajomości języka i trwać miesiąc. W sumie pracowałam około 3 miesięcy i gdyby nie pewne okoliczności, być może zostałabym tam nawet na stałe. Oczywiście nie zatrudniono mnie na stanowisku redaktorki czasopisma czy sekretarki w biurze notarialnym, ale wstąpiłam w szeregi kelnerek. Mój lokal rano był kawiarnią, w południe domową restauracją, a wieczorem barem. Ja również pełniłam kilka funkcji, parzyłam kawę, robiłam kanapki, podawałam dania, sprzątałam, biegałam po gazetę itd.
Po miesiącu w szkole i kilku miesiącach nauki wcześniej w Polsce zdawało mi się, że sobie poradzę z prostymi poleceniami i obsługą klienta kawiarnianego. Pierwszy dzień pokazał mi, jak bardzo się myliłam. Włoch nie chciał mówić czystym włoskim! Gadał po toskańsku i żądał nie wiadomo, czego. Na tonik mówił „acqua brillante”, zamawiał „spuma bionda”, wymagał kawy „senza schiuma” albo „al vetro con una goccia di latte freddo”. „Schiuma” to piana, „spuma” to piana, domyśl się, polska kelnerko, o co chodzi… A moja szefowa, idąc za potrzebą, oznajmiała wesoło: przychodzę do łazienki… Jako rzymianka z pochodzenia ucinała też namiętnie końcówki bezokoliczników. Języka – potocznego – uczyłam się więc tu na nowo. Klienci mieli dla mnie wiele zrozumienia i najczęściej wypytywali, czym się zajmuję w Polsce, chwalili moją wymowę i w ogóle byli serdeczni i mili. Podobnie moja szefowa, Barbara.
Z Barbarą i przyjaciółmi z Japonii
__________________
Ja za to przejmowałam się każdym błędem, zbyt gorącym mlekiem do cappuccino, zbitą szklanką, pomylonym zamówieniem. Nie mogłam pojąć, że Barbara od początku chce, żebym obsługiwała gości, a nie tylko przyglądała się i uczyła, jak to się robi. Ale to, co mnie zaskoczyło najbardziej, to nacisk, jaki kładła na zachowanie się przy klientach. Nic jej nie obchodziło, że coś źle powiedziałam po włosku albo że musiałam trzy razy pytać o zamówienie, że podałam nie taką wodę mineralną czy źle podliczyłam rachunek. Najważniejszy był entuzjazm! Wołała: jak klient wchodzi, masz wyskoczyć zza baru z uśmiechem. Mów głośniej „buongiorno” i „arrivederci”! Nigdy nie możesz siedzieć, nie możesz stać tyłem do sali. Masz okazywać więcej entuzjazmu! Jeszcze więcej entuzjazmu!
Gdzie się tego nauczyła? Szkół nie kończyła żadnych, więc pewnie u swoich pracodawców, zanim sama postanowiła poprowadzić bar… Zaczęłam więc i ja skupiać się na pozytywnym wizerunku i entuzjazmie, a nie na perfekcyjnym wykonywaniu poleceń. Szybko weszło mi to w krew. Kiedy moja siostra przyjechała do mnie w odwiedziny, zapytała od razu: a co ty tak głośno mówisz? Trening z baru podziałał.
Drugą rzeczą było sprzątanie, nieustanne, wielokrotne wycieranie blatów, mycie szafek, ścieranie stołów. Szybko zrozumiałam ten dziwny system mycia czystego. W barze sprząta się generalnie dwa razy, po obiedzie i wieczorem przed zamknięciem. Myje się podłogi, krzesła, kuchnię itd. Ale nie zawsze jest czas na wszystko, więc kiedy masz chwilę, to sprzątasz. Nic się nie stanie, jeśli drugi raz umyjesz czystą rzecz, ale stanie się, jeśli ta rzecz będzie brudna i zauważy ją klient.
W porze obiadowej, kiedy było dużo klientów, praca stawała się ciężka, ale dawała dużo radości. Barbara gotowała z matką w kuchni, a ja zbierałam zamówienia i roznosiłam talerze. Za każdym razem, kiedy pojawiałam się w kuchni z brudnymi naczyniami, pytały mnie, czy gościom smakowało. Moim obowiązkiem było pytanie o to. A jeśli ktoś czegoś nie dojadł, koniecznie chciały się dowiedzieć, dlaczego. Zależało im, a więc i mnie zależało. To taka prosta „zależność”. Dostałam potem od Barbary propozycję zostania na stałe. Nic z tego nie wyszło, później bar został zamknięty, ale to już inna historia. Moją pracę w tym miejscu wspominam bardzo dobrze. Nauczyłam się tam nie tylko robić kawę, ale i lubić to, co robię, nawet jeśli są to rzeczy najprostsze i niemające większego znaczenia dla świata…
Wieczorne muzykowanie w knajpie, San Giovanni Valdarno
__________________
Jarosław Mikołajewski napisał: „Życie codzienne musi sprawiać radość niezbędnej życiowo konsumpcji, dawać cud spotkań z miłymi ludźmi za ladą i wrażenie, że nawet świat, w którym się płaci, jest piękny. Sprzedawcom i usługodawcom potrzeba poczucia godności i zakotwiczenia, włoskiej radości robienia kawy na oczach własnego dziecka. A do tego, by ludzie za ladą traktowali swoją pracę jak dobro, potrzebni są mistrzowie zawodu, uczciwi pracodawcy i powszechna tęsknota za pięknem. Czyli kultura wcielona.” Ja uważam, że tęsknota za pięknem niewiele ma tu do rzeczy. Daleka jestem od przypisywania Włochom większej wrażliwości estetycznej niż wykazują inne narody. Wszędzie znaczenie ma uczciwy pracodawca, który pracuje, a nie jest tylko właścicielem oraz odpowiednio płaci. I sam okazuje entuzjazm.
Chciałabym, żeby przeczytała to młoda załoga krakowskiej restauracji wegetariańskiej „Glonojad”. Świetnie położona, bardzo dobre jedzenie, niedrogo – byłam dwa razy i dwa razy blaty lepiła się od brudu. Gdy drugi raz poprosiłam tę samą kelnerkę o umycie stolika, usłyszałam: „Pani to by mogła w Sanepidzie pracować” 🙂
Ja też przypisuję Włochom większą wrażliwość estetyczną… oni to mają w szkole.